Korea to zdecydowanie inny świat niż
Japonia. Ludzie są bardziej spontaniczni i zachowują się bardziej
po europejsku, niż Japończycy. W Korei poczułam się
gruba!!!Wszystkie dziewczyny na ulicach mają wagę piórkową, są
szczupluteńkie i niesamowicie zadbane. Być może znaczenie miał
fakt, że do miasta zawitałam w sobotni wieczór, czyli: ludzie odstawili się na imprezę, tym niemniej kobiety w króciuteńkich
spódniczkach i na bardzo wysokich obcasach, wszystkie pięknie
umalowane i nieskazitelnie ubrane, dosłownie mnie zachwyciły. W
moich jeansach, luźnym t-shircie i butach na płaskim obcasie czułam
się tam jak jakiś przybysz z innej planety. Na jednym z plakatów
wyczytałam, że trzeba się odchudzać, bo gdy waży się 55 kilo-to
za dużo- waga idealna wg Koreanek to 45 kg!!!
Ale postanowiłam się tym wszystkim
nie przejmować i cieszyć się urokami Seulu. Seul, podobnie jak
Tokyo, to azjatycki moloch. Ruch, korki, smog, tłumy ludzi- to
zupełnie normalne. Za to jest tanio, wszędzie mnóstwo sklepów,
więc trochę zaszalałam. Po zakupowej abstynencji w Japonii,
rzuciłam się w Seulu w wir zakupów. Dobrze, że sklepy są tu
czynne do późna w nocy, inaczej nie miałabym kiedy pobuszować, gdyż
popołudniami mieliśmy próby a wieczorami koncerty.
W Seulu jest nawet nocny market, czynny
24 godz na dobę, ale tam niestety nie udało mi się dojechać.
Dotarłam za to do sklepów kosmetycznych, które okazały się dla
mnie prawdziwym rajem! Pięknie opakowane, pachnące, różnorodne, a
do tego, co najważniejsze, NIE DROGIE kosmetyki dosłownie mnie
zachwyciły! Super jakość, piękny design i soczyste kolory. Już teraz rozumiem, dlaczego wszystkie znane mi Koreanki mają tak nieskazitelną cerę i makijaż. W kilkupiętrowej
drogerii spędziłam kilka godzin, nie byłam w stanie stamtąd
wyjść. Bardzo trudno było mi się zdecydować na wybór właściwych
rzeczy, najchętniej kupiłabym wszystko! A miałam niestety ograniczoną
ilość miejsca w walizce, więc wybór był bardzo trudny. W końcu zdecydowałam się tylko na
pudry, szminki i maseczki. Zapas pudrów wszelkiego rodzaju starczy mi chyba na
resztę życia:-)
W Korei musiałam oczywiście pójść
na tradycyjny koreański grill. Uwielbiam ten sposób jedzenia i
przyprawiania potraw. Zamówiłam oczywiście bulgogi- cieniuteńko
pokrojoną wieprzowinę (lub wołowinę-nie wiem w końcu, co mi
dali) zamarynowaną w słodkim sosie i opiekaną na ruszcie. Do tego
kolorowe przystawki, zupa z glonów i oczywiście lokalne piwo:-)
Niestety zapomniałam powiedzieć, że chcę jedzenie mniej ostre, i
dostałam potrawę typowo koreańską-czyli tak ostrą, że rozrywa
podniebienie i pali usta. Ale i tak mi smakowało! Uwielbiam
koreańskie jedzenie, do tej pory próbowałam go jedynie w Niemczech
i Austrii, więc strasznie się cieszyłam z możliwości próbowania
lokalnych smaków.
W Korei byłam już bardzo zmęczona
trasą. Życie na wysokich obrotach, w podróży, codzienne
niedosypianie, dawały się we znaki. Marzyłam o powrocie do domu i porządnym odespaniu. O wypakowaniu walizki i nowych, wypranych ciuchach.
Ale jakoś dałam radę. Ostatni koncert był niezapomnianym przeżyciem, pomimo ogromnego zmęczenia.
Koreański, megaostry grill:
Ale jakoś dałam radę. Ostatni koncert był niezapomnianym przeżyciem, pomimo ogromnego zmęczenia.
Koreański, megaostry grill:
Seul nocą-o północy nadal mnóstwo samochodów i ludzi na ulicach!
Sklepy dla dzieci i nie tylko:-)
Pałac królewski w Seulu
Kolejne lokalne pyszności!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz